środa, 8 kwietnia 2015

Dawno mnie tu nie było, oj dawno. Nie będę znowu obiecywać, że od teraz będę częściej pisać. Oczywiście się postaram, ale nie obiecuję.
Ostatnio coraz bardziej zamykam się w sobie. Nie duszę wewnątrz problemów związanych tylko i wyłącznie z mizofonią, ale również wiele innych. Trochę się tego nazbierało. Dlatego postanowiłam napisać kolejną notkę, żeby chociaż tutaj pozwolić sobie trochę ponarzekać.
Rodzice oczywiście mnie nie rozumieją. Tyle razy próbowałam tłumaczyć, że to nie moja wina, że nie potrafię znieść pewnych dźwięków. Zawsze twierdzą, że przesadzam, że mam się uspokoić i tak dalej, i tak dalej. Mój chłopak też krzywo na mnie patrzy, kiedy źle reaguję na odgłosy wychodzące z jego ust podczas jedzenia. Niby rozumie, ale jednak nie rozumie. Mówiłam jeszcze o tym tylko mojej przyjaciółce i przyjacielowi. Tylko oni tak naprawdę mnie wspierają, choć kontakt z nimi mam bardzo ograniczony. Przyjaciółka wyprowadziła się w zeszłym roku do Warszawy. Oczywiście piszemy ze sobą, dzwonimy do siebie, ale to nie to samo. Często tęsknię za nią, potrzebuję się wygadać, ale nie mogę. Przyjeżdża bardzo rzadko. Raz ja byłam u niej. I chociaż baaaardzo denerwuje mnie sposób, w jaki je i pije (dość głośno) i nie tylko to, to wiem, że zawsze mnie wesprze. Natomiast mój przyjaciel mieszka bliżej, ale też nie na tyle, żeby tak często się widywać. W dodatku jest bardzo chory i dużo pracuje. To nam oczywiście nie przeszkadza w pisaniu ze sobą, ale tak łatwo nie jest. Być może w najbliższym czasie uda nam się znowu zobaczyć, bardzo na to liczę. On też mnie bardzo wspiera i jestem im niesamowicie za to wszystko wdzięczna.
Za to kiedy zostaję sama, jest gorzej. A jeszcze gorzej, kiedy muszę siedzieć z rodziną (choćby w te święta, brrr). Na uczelni też bardzo się męczę. Wspominana w wielu poprzednich notkach moja koleżanka z roku nie daje mi żyć. Od początku studiów (październik 2012) przeszłam z fazy "lubię ją, jest naprawdę spoko", przez "lubię ją, ale mnie wkurza" do obecnej "tak mnie wkurza, że niesamowicie jej nienawidzę". Nazywam ją koszmarem mizofonika. Jest źródłem chyba wszystkich możliwych triggerów, które jest w stanie wydać człowiek. I nie są to tylko triggery dźwiękowe, ale też i wizualne. Najgorsze jest to, że wszędzie za mną łazi. Nie mogę iść nawet spokojnie do łazienki. Gdzie nie usiądę, tam i ona. W takich sytuacjach przydają się słuchawki. Albo chociaż jedna, jeśli jestem na zajęciach (o moich sposobach radzenia sobie z mizofonią postaram się napisać w kolejnym poście - o ile się za niego zabiorę, ale mam taki zamiar). Choć przydałaby mi się też klapka na oczy, bo nie mogę patrzeć na to jej machanie głową w górę i w dół na zajęciach (jest krótkowzroczna, więc patrzy na rzutnik z wysoko uniesioną głową, za chwilę gwałtownie spuszcza głowę w dół i ląduje nosem w zeszycie albo na klawiaturze. I tak co chwilę, zazwyczaj po jednym słowie). Czasem mam ochotę zrezygnować z części zajęć i wrócić do domu, ale wiem, że tam też wcale nie jest lepiej. Często zwyczajnie nie wiem już, co ze sobą zrobić.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz